Niezależnie od tego, czy kończąc lekturę niniejszej książki, zgodzimy się z główną tezą jej autora — że obok „pierwszego seksizmu”, dotykającego kobiety, istnieje też drugi, krzywdzący mężczyzn i chłopców — Davidowi Benatarowi nie sposób odmówić siły argumentacji i perswazji. Czy pisze o antynatalizmie, opowiadając się za niemoralnością płodzenia dzieci, czy polemizuje z feminizmem (uznając przy tym jego liczne osiągnięcia i potrzebę dalszych działań na rzecz kobiet), z niebywałą przenikliwością uprzedza pojawiające się w głowie czytelnika bądź czytelniczki kontrargumenty, rozlegle (może czasem zbytnio, wręcz łopatologicznie) na nie odpowiadając. To nie jest łatwa, lekka lektura, a mozolna przeprawa przez zawiłości i rozciągłości filozoficznej myśli Benatara. Warto jednak podjąć to wyzwanie.
Inteligencja i polemiczny talent autora warte są docenienia, a jego twierdzenia — poważnego potraktowania (również, a może nawet przede wszystkim przez feministki), warto jednak podchodzić do nich z ostrożnością, m.in. ze względu na fakt, że Drugi seksizm to książka wydana oryginalnie — w języku angielskim — w 2012 roku, a metodologia i wyniki części badań, na które powołuje się Benatar, zostały od tego czasu podważone bądź uznane za błędne (np. dziś znacznie więcej wiemy o naszych ewolucyjnych uwarunkowaniach dotyczących płci czy o skali przemocy domowej wobec kobiet). Polski czytelnik powinien też mieć świadomość panującego w naszym kraju nieco odmiennego kontekstu społecznego i kulturowego, w który nie zagłębiał się pochodzący z Republiki Południowej Afryki filozof, za to wiele miejsca poświęcając kwestii rasistowskiej opresji (słusznie uznając ją za znacznie poważniejszą niż ta seksistowska, głównie na przykładzie USA), co w „białej Polsce” jest raczej tematem marginalnym.
Zostałam poproszona o napisanie tego wstępu jako feministka, która naraziła się własnemu środowisku, jeszcze przed lekturą jakiejkolwiek książki na temat problemów mężczyzn i chłopców uznając istnienie seksizmu wobec nich, stanowiącego przede wszystkim dyskryminację na poziomie emocjonalnym, która zaczyna się już w pierwszych latach życia, w dorosłości zaś obfituje w tragiczne dla nich samych skutki. Uczciwie będzie więc przyznać, że z większością analiz i tez autora jest mi po drodze, choć inne — o tym pod koniec — budzą moje wątpliwości bądź sprzeciw. Benatar nie jest ani feministą, ani antyfeministą, choć bywa podejrzewany o to drugie. Nie kupuje żadnej gotowej ideologii, każdej rzucając rękawicę. Interesuje go sprawiedliwość i moralność, a na realizowanie tych wartości nie ma jednego przepisu. Przygląda się różnym, analizując każdy składnik oddzielnie, pod mikroskopem swojego obsesyjnie wręcz racjonalistycznego (co nie znaczy, że zawsze słusznego) myślenia. Jeśli już wkładać go do jakiejś ideologicznej szufladki, byłaby to szeroko rozumiana postępowość i egalitaryzm.
Benatar umyślnie nie robi rozróżnienia między poszczególnymi, trudnymi do zliczenia nurtami feminizmu, dzieląc go na ten stronniczy i równościowy. To skądinąd zasadne uproszczenie pozwala czytelnikowi na łatwiejsze przyswojenie jego dzieła. Pierwszy, jak przekonuje, dąży jedynie do poprawy sytuacji kobiet, ignorując bądź negując krzywdy doznawane przez osoby płci męskiej, a tym bardziej ich bezzasadną dyskryminację w niektórych choćby obszarach. Jednocześnie bywa pośrednio bądź wprost antymęski (tudzież mizoandryczny, choć autor, zachowując dużą ostrożność, ani razu nie używa tego terminu — ja jednak go zaryzykuję). Osobiście do tej kategorii zaliczyłabym przede wszystkim feminizm liberalny i radykalny. Ten pierwszy koncentruje się na kategorii płci, systemowej dyskryminacji kobiet i męskiej dominacji, nie przykładając przy tym większej wagi do innych źródeł wykluczenia (współcześnie z wyjątkiem wykluczenia ze względu na orientację seksualną bądź tożsamość płciową, choć z tym drugim bywa różnie), takich jak przede wszystkim pochodzenie, sytuacja ekonomiczna, kapitał kulturowy i związane z tym miejsce w społecznej hierarchii. Mniej lub bardziej wprost uznaje wszystkie kobiety za bardziej wykluczone od wszystkich mężczyzn, co, jak dowodzi autor (i mnóstwo feministek z innych nurtów), jest założeniem błędnym.
Z kolei radykalny nurt feminizmu widzi płcie jako klasy o przeciwstawnych interesach. Nie powinno dziwić, że właśnie on zrodził skrajnie transfobiczne, a zarazem mizoandryczne narracje, których reprezentantki określane są przez swoje krytyczki skrótem TERF (od trans-exclusionary radical feminism, co można przetłumaczyć jako radykalny feminizm wykluczający osoby transpłciowe). Termin ten nie istniał w momencie, gdy powstawała niniejsza książka, a sam autor trzyma się binarnego podziału na płeć męską i żeńską — co jest zrozumiałe, gdy weźmiemy pod uwagę niszowość krytyki tegoż w 2012 roku — warto więc dodać, że to właśnie w tej feministycznej podkategorii pojawiają się najbardziej antymęskie narracje, łączące samo posiadanie penisa m.in. ze skłonnością do agresji i nie bez powodu skupione na atakowaniu transpłciowych kobiet (które transfobiczne feministki uznają za groźnych fetyszystów) bardziej niż transpłciowych mężczyzn (uznawanych za kobiety, które po prostu zbłądziły). Trzeba tu zaznaczyć, że nie wszystkie radykalne feministki charakteryzują się wrogością wobec mężczyzn czy osób transpłciowych, a ich historyczne zasługi w walce z dyskryminacją kobiet są niepodważalne.
Za feminizm równościowy uznać należałoby nurt intersekcjonalny, biorący pod uwagę rozmaite źródła wykluczenia, choć i ten jest zróżnicowany pod względem stosunku do mężczyzn i chłopców. Co do zasady uznaje on, że patriarchat krzywdzi osoby wszystkich płci i postuluje wspólną walkę z nim — a nie z mężczyznami, upatrując w nich realnych lub potencjalnych sojuszników — ale nie oznacza to, że wszystkie intersekcjonalne feministki godzą się z tezą o istnieniu seksizmu wobec mężczyzn bądź ich bezzasadnej dyskryminacji.
Do intersekcjonalnych feministek, które przejęły się krzywdami doznawanymi przez mężczyzn i chłopców w późnym patriarchacie, należy bell hooks, afroamerykańska badaczka i teoretyczka, której wiele tez — choć nie przywołując jej nazwiska — powiela sam Benatar. Podobnie jak ona wskazuje, że istnieją mężczyźni w ogólnym rozrachunku mniej uprzywilejowani od większości kobiet i nie wszyscy czerpią z obecnego systemu i kultury w równym stopniu, a niektórym z „męskiego przywileju” nie skapuje nic. „Dyskryminacji kobiet nie da się w pełni wyplenić bez rozprawienia się z wszelkimi formami seksizmu” — to kolejne twierdzenie filozofa, pod którym z pewnością podpisałaby się przywołana przeze mnie ikona intersekcjonalnego feminizmu. Podobnie jak ona, Benatar zwraca uwagę, że męski ból jest i zawsze był powszechnie ignorowany bądź umniejszany, że chłopców i mężczyzn socjalizuje się w sposób szkodliwy dla nich samych, odmawiając im prawa do słabości czy łez, nie akceptując wyrażania innych emocji niż gniew i wymagając, by byli twardzi, samowystarczalni i zaradni, ucząc raczej rywalizacji oraz podejmowania ryzyka niż współpracy i wzajemnego wsparcia, co jest jedną z przyczyn izolacji i samotności, których wielu doświadcza w dorosłości. We współczesnym społeczeństwie zwyczajnie opłaca im się przejawiać tendencje dominacyjne bądź agresywne, choć tylko do pewnego stopnia. Gdy posuną się za daleko, całą winą obarczane są jednostki, które — jak powszechnie się wierzy — w ramach „wolnej woli” zdecydowały się czynić zło. Benatar wskazuje na przykład, że nieliczna reprezentacja kobiet w więzieniach nie jest wynikiem jakiejś mitycznej „złej natury” mężczyzn i wrodzonej bądź świadomie nabytej dobroci i empatii kobiet czy też decyzji niezależnych od czynników zewnętrznych — a przede wszystkim odmiennej socjalizacji i różnych form dyskryminacji, które nakładają się na kontekst płciowy, jak rasa, miejsce urodzenia czy sytuacja ekonomiczna.
Jak pisze Liz Plank, inna intersekcjonalna feministka, w książce Samiec alfa musi odejść. Dlaczego patriarchat szkodzi wszystkim [1] — jeśli mężczyźni są agresywni, to dlatego, że takimi ich stworzyliśmy (i stworzyłyśmy). Kobiety również mają w tym udział: jako matki, nauczycielki czy partnerki. Zostaliśmy wychowani w tej samej kulturze i systemie, które uczą nas powielania opresyjnych wzorców męskości i kobiecości. Dlatego należy wystrzegać się indywidualizacji odpowiedzialności, co udaje się zarówno Plank, jak i Benatarowi. Jednostka musi ponosić ją w jakimś zakresie, co jest niezbędne do prawidłowego funkcjonowania społeczeństwa (np. całkowita bezkarność w obliczu przestępstw musiałaby prowadzić do eskalacji w tym zakresie), jednak chcąc zmienić obecną, krzywdzącą nas wszystkich — choć na różne sposoby — sytuację, musimy zrozumieć źródła szkodliwych zachowań i poczynić radykalne zmiany. Benatar, podobnie jak większość feministek, niezależnie od nurtu, opowiada się za całkowitym zniesieniem ról genderowych, tj. arbitralnego przypisywania płciom stereotypowych cech psychologicznych.
Jeśli chodzi o podnoszony przez autora zarzut, że feminizm nierzadko przybiera antymęskie formy i dąży raczej do matriarchatu niż prawdziwej równości, to nie jest w tym spostrzeżeniu odosobniony. Pisały o tym zarówno hooks, jak i Plank, czy kontrowersyjna lewicowa feministka Angela Nagle. Dziś wystarczy wejść na dowolną dużą, zrzeszającą nieraz miliony kobiet feministyczną (czy po prostu kobiecą) grupę lub stronę na Facebooku, by zderzyć się z falą niechęci, a często pogardy wobec mężczyzn jako ogółu. Należy jednak zaznaczyć, że mizoandria rzadko przybiera tak drastyczne formy jak mizoginia. Antymęskie feministki nie urządzają masowych strzelanin motywowanych nienawiścią wobec płci przeciwnej, niewiele też wiadomo o innych formach fizycznej bądź seksualnej przemocy z ich strony. Nie oznacza to, że ich postawę da się moralnie usprawiedliwić, choć w części przypadków można ją zrozumieć — to nierzadko reakcja na traumy wynikające z doznanej ze strony mężczyzn przemocy fizycznej bądź seksualnej.
Choć nie robi tego wprost, swoimi analizami i propozycjami rozwiązań David Benatar nawiązuje do ruchu wyzwolenia mężczyzn, który powstał w latach 70. XX wieku w USA jako męska przybudówka Narodowej Organizacji Kobiet, a jego cele były kompatybilne z celami ówczesnego ruchu feministycznego. Działaczom — na czele z osławionym wówczas Warrenem Farrellem — zależało na dążeniu do pełnej równości płci poprzez rozmontowanie patriarchalnych wzorców płciowych, krzywdzących mężczyzn i chłopców, jak również kobiety i dziewczynki. Organizowali m.in. warsztaty, których celem było „wejście w buty” płci przeciwnej. Przykładowo uczestnicy proszeni byli o przechadzanie się między kobietami, które obrzucały ich uprzedmiotawiającymi komentarzami z seksualnym podtekstem, traktując jak „mięso”, z kolei uczestniczki ustawiano w rzędzie od tych najlepiej do najgorzej zarabiających bądź bezrobotnych, te gorzej sytuowane nazywając frajerkami czy nieudacznicami.
Z czasem działacze ruchu wyzwolenia mężczyzn uznali, że feminizm — w takiej formie, w jakiej wówczas występował — nie dąży do równości płci, a uprzywilejowania kobiet (zgodnie z kategoriami proponowanymi przez Benatara jest więc stronniczy), i zaczęli się wobec niego dystansować. Czarę goryczy przelał sprzeciw Narodowej Organizacji Kobiet wobec zrównania ojców i matek w prawach do opieki nad dziećmi po rozwodzie. Wśród argumentów, których używały feministki, występowały takie, które można uznać za seksistowskie — niektóre twierdziły na przykład, że kobiety są „z natury” bardziej empatyczne i opiekuńcze, co miałoby czynić z nich lepszych rodziców. Nie były zaś bez racji, wskazując, że ponieważ kobiety, dyskryminowane na rynku pracy, zarabiają średnio o wiele mniej, obniżałoby to ich szansę na uzyskanie opieki nad dziećmi, gdyż sądy brałyby pod uwagę dobro dziecka związane również z sytuacją ekonomiczną rodzica. Tylko w przypadku matek, często poświęcających karierę i umożliwiających pięcie się w hierarchii swoim mężom poprzez wypełnianie nieodpłatnych zadań domowych i opiekuńczych, zasoby finansowe w sytuacji rozwodu kurczyły się drastycznie. Działaczki feministyczne obawiały się też — i jest to obawa do dziś aktualna — że przyznanie ojcom równych praw w zakresie opieki nad dziećmi zmusi kobiece ofiary przemocy do kontaktów z oprawcami.
W ten sposób profeministyczny ruch wyzwolenia mężczyzn zaczął zmieniać się w znany nam dzisiaj antyfeministyczny „ruch praw mężczyzn”, w XXI wieku tworząc manosferę — sieć powiązanych ze sobą blogów, grup w mediach społecznościowych, forów itp. — w której panują skrajnie antykobiece nastroje i nastawienie na „wojnę płci”. Nie jest przy tym prawdą, że, jak twierdzą niektóre feministki, Benatar wpisuje się w te narracje czy wręcz je uzupełnia i legitymizuje. Jest on rozsądną — nawet jeśli nie zawsze w stu procentach słuszną z feministycznej perspektywy — alternatywą wobec postaci takich jak osławiony profesor Jordan Peterson, idol wszelkiej maści mizoginów. Niestety, w przeciwieństwie do niego David Benatar ma zbyt wiele pokory, a za mało charyzmy i parcia na szkło, żeby skutecznie, w sposób zauważalny dla mas, odpierać Petersonowskie argumenty. Można powiedzieć, że jego sposób prowadzenia narracji oraz samo jej skomplikowanie są niewystarczająco seksowne, by mieć szansę przebicia się do mainstreamu.
Dodatkowo kwestia praw ojców i matek, jedna z kilku szczególnie interesujących zarówno Davida Benatara, jak i współczesne feministki, może gasić nadzieję na uniknięcie konfliktu między powoli odradzającym się ruchem wyzwolenia mężczyzn a ruchem feministycznym. Szczególnie wyraźnym przykładem tego konfliktu jest panująca m.in. w Polsce sytuacja prawna, która pozwala rodzicom oskarżonym przez byłe partnerki (rzadziej partnerów) o przemoc (fizyczną bądź seksualną) wobec nich lub potomstwa na opiekę nad dziećmi do czasu wyjaśnienia sprawy na drodze sądowej. Sprawy takie często ciągną się latami i nie zawsze istnieją wystarczające dowody na stwierdzenie winy czy jej braku, co kończy się umorzeniem. Z kolei gdyby — jak proponują feministki — zmienić prawo tak, by oskarżonym o nadużycia rodzicom (zwykle ojcom) odmawiać kontaktów z dziećmi aż do zapadnięcia wyroku, zarówno faktycznym sprawcom, jak i niewinnym rodzicom uniemożliwiono by kontakty z dziećmi nierzadko na kilka lat. Częściowym rozwiązaniem mogłoby być priorytetowe traktowanie tego typu spraw przez sądy i prokuratury, tak by trwały jak najkrócej. Jest to jednak obszar, w którym niełatwo będzie feministkom i promęskim działaczom dojść do porozumienia, a nawet może się ono okazać niemożliwe, co pogłębi polaryzację i antagonizację między płciami, czemu Benatar stara się sprzeciwiać. Należy dodać, że dzisiejsi promęscy działacze (jak np. polskie Stowarzyszenie na Rzecz Chłopców i Mężczyzn) chętnie posługują się terminem „alienacji rodzicielskiej”, co budzi sprzeciw środowisk feministycznych. Choć z pewnością istnieją przypadki niesprawiedliwego alienowania ojców od dzieci, np. z żądzy zemsty za opuszczenie, zdradę czy inną urazę niestanowiącą przestępstwa czy wykroczenia, to kategoria ta może być znacząco nadużywana i odwracać uwagę od sytuacji, w której przemocowi ojcowie odbierają dzieci matkom, co może skutkować głęboką traumą jednych i drugich. Takie działania propaguje np. antyfeministyczna (a przez wielu uznawana wręcz za terrorystyczną) organizacja Dzielny Tata, wprost zachęcająca do porwań potomstwa w sytuacji, gdy matka odmawia ojcu kontaktu z nim, nawet jeśli wynika to z jej troski o dobrostan dziecka i chęci uchronienia go przed dalszą przemocą.
Dochodzi do tego inna szczególnie zajmująca Benatara kwestia postrzegania przemocy fizycznej i seksualnej. Część feministek tworzy fałszywy, binarny podział na kobiety ofiary i mężczyzn sprawców, co jest zresztą poglądem rozpowszechnionym w społecznej świadomości i debacie publicznej głównego nurtu. Benatar przekonuje, że mamy tu do czynienia z podwójnym seksizmem. O ile kobiety częściej padają ofiarami przemocy seksualnej, o tyle ta stosowana wobec mężczyzn jest znacznie bardziej znormalizowana i bagatelizowana, a kulturowe wzorce płciowe utrudniają im — jeszcze bardziej niż kobiecym ofiarom — przyznanie, że jej doświadczyli, a nawet zdanie sobie z tego sprawy. Jeśli już ją zgłaszają, ich krzywdy są traktowane mniej poważnie niż te doznawane przez kobiety (choć i w tym przypadku sytuacja wygląda fatalnie, a skazywalność męskich sprawców jest bardzo niska). Benatar rozwija ten wątek m.in. na przykładzie więźniów molestowanych przez strażniczki.
Benatar zauważa również, że wbrew obiegowej opinii to mężczyźni częściej padają ofiarami przemocy — z wyjątkiem tej seksualnej — zwykle ze strony innych mężczyzn. Czy ta sama płeć ofiary i sprawcy powinna skutkować wrzuceniem ich do jednego worka? Obecnie zdaje się to stanowić tak powszechnie, jak bezrefleksyjnie przyjęte założenie. Problem przemocy wobec mężczyzn — niezależnie od płci oprawcy — mało kogo obchodzi. W tym kontekście męskie ofiary, jak słusznie zauważa autor, znajdują się w niekorzystnej sytuacji.
Jeśli chodzi o fizyczną przemoc pomiędzy kobietami a mężczyznami, istnieje tu oczywiście (statystycznie) nierównowaga siły i to one częściej padają ofiarami jej najbrutalniejszych form w związkach i poza nimi, ale nie znaczy to, że kobiety są mniej skłonne do stosowania agresji jako takiej. Poniżające zachowania, takie jak policzkowanie, popychanie czy bicie mężczyzn, niekoniecznie skutkujące trwałymi urazami ciała, a częściej traumami, są częste, społecznie znormalizowane, a wręcz uznawane za demaskulinizujące mężczyzn.
Warto dodać, że niektóre autorki i badaczki feministyczne — jak pronaukowa dziennikarka Cordelia Fine, autorka m.in. książki Testosteron Rex [2], czy neurobiolożka Gina Rippon, która na podstawie licznych badań przeanalizowała statystyczne różnice psychologiczne między płciami, opisując je w książce The Gendered Brain: The New Neuroscience That Shatters the Myth of the Female Brain (Upłciowiony mózg. Jak współczesna neuronauka rozbija mit o kobiecym mózgu) [3] — w przekonujący sposób starają się dowieść, że kobiety nie mają naturalnie mniejszej skłonności do zachowań agresywnych czy też ponadprzeciętnej względem ogółu mężczyzn empatii, istniejące zaś w skłonnościach i zachowaniach różnice zależą bardziej od czynników społecznych niż biologicznych (zarazem nie negując istnienia tych drugich). Wiemy też, że przemoc kobiet wobec mężczyzn jest niedoszacowana ze względu na stereotypy płciowe, które arbitralnie odmawiają uznawania osób płci męskiej za ofiary.
Z wymienionymi powyżej pozycjami powinien zapoznać się każdy, dla kogo ważne jest krytyczne myślenie i wyciąganie własnych wniosków na podstawie rozmaitych źródeł. Dla dopełnienia obrazu osoby te powinny też sięgnąć po Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn [4] autorstwa Caroline Criado Perez oraz Gotowi na zmianę. O mężczyznach, męskości i miłości [5] wspomnianej wcześniej bell hooks. Wszystkie te książki, poza napisaną przez Ginę Rippon, doczekały się polskich przekładów.
Co nader istotne, już kilkanaście lat temu, gdy rozkwit przeżywała psychologia ewolucyjna — protonauka, kluczowa dla idei głoszonych przez osoby takie jak Jordan Peterson i jego wyznawcy — próbująca dowieść, że psychologiczne różnice między płciami i tendencje do odmiennych zachowań są warunkowane w znacznym (bądź głównym) stopniu ewolucyjnie, Benatar pozostawał sceptyczny wobec jej osiągnięć, większą wagę przykładając do uwarunkowań kształtowanych społecznie. Dziś psychologia ewolucyjna jest dziedziną raczej skompromitowaną w świecie nauki, m.in. ze względu na konstruowanie metodologii badawczej pod wpływem zinternalizowanych stereotypów płciowych i dążenia do podparcia własnych przekonań, co prowadzi do wyolbrzymiania psychologicznych różnic między płciami, a także niespełnianie przez badaczy kryteriów metody naukowej (główny problem polega na niemożności jednoznacznego oddzielenia wpływów ewolucyjnych od kulturowych). Jednocześnie Benatar nie zgadza się, podobnie jak wszystkie rozsądne feministki, w tym Rippon i Fine, z tezą, do której słabość ma współczesna socjologia, że średnie różnice w mózgach kobiet i mężczyzn nie istnieją wcale. Po prostu są one znacznie mniejsze, niż jeszcze niedawno sądzono, i drastycznie okrojone względem teorii głoszonych przez Jordana Petersona czy mizoginistycznego celebrytę Andrew Tate’a. W dodatku te, które istnieją, również da się kształtować społecznie, wzmacniając bądź osłabiając.
Kolejnym kluczowym dla wywodu Benatara tematem jest kwalifikacja wojskowa i pobór — kwestia dramatycznie dziś aktualna, zwłaszcza w kontekście napaści Rosji na Ukrainę. Wojna to ostateczny wyraz patriarchatu, bardziej niż cokolwiek wzmacniający role genderowe. Ukraińscy mężczyźni mają zakaz opuszczania kraju, są siłą wcielani do wojska i nierzadko wysyłani na front, gdzie tracą kończyny, giną, trafiają do niewoli, doświadczają tortur, przemocy seksualnej i psychicznych traum ze strony rosyjskich żołnierzy (którzy, również zmuszeni do walki, nie znajdują się w dużo lepszym położeniu, nawet jeśli Ukraińcy wykazują się znacznie mniejszym okrucieństwem).
W tym samym czasie miliony ukraińskich kobiet uciekają do państw, w których mogą znaleźć bezpieczny azyl (za co nie należy ich winić, tym bardziej że w obecnej sytuacji prawnej to dla wielu jedyny sposób na uchronienie swoich dzieci), Rosjanki zaś kibicują swoim „bohaterom” i nie mogą przeboleć, że wiele luksusowych marek wycofało się z ich kraju. Feministki oburzają się, że kobiety chcące walczyć w obronie kraju — w Ukrainie i większości zachodnich państw mogą to robić dobrowolnie — mają niedopasowane do swej postury kamizelki ochronne, a tylko nieliczne uznają jawną i oczywistą dyskryminację mężczyzn, których ciała pozbawia się autonomii, zmuszając do poświęcania własnego życia i odbierania go innym. Temu, jakie argumenty za tym stoją — jak również, w swoim stylu, przywołując szereg kontrargumentów — Benatar poświęca znaczną część tej książki.
Jednocześnie wizja wojny na terenie Polski w ciągu kolejnej dekady przestała być surrealistyczna. Co, jeśli się zrealizuje? To, co w Ukrainie. Kobiety będą mogły wyjechać, mężczyzn rzuci się na pożarcie. Trudno o bardziej rażący przykład niekorzystnej sytuacji. Niektóre feministki argumentują, że zmuszeni do walki powinni być wyłącznie mężczyźni, bo to oni wywołują wojny. Tyle że przeciętny Polak czy Ukrainiec ponosi za nie taką samą odpowiedzialność jak przeciętna Polka czy Ukrainka. Inny argument brzmi: mężczyźni są płcią systemowo uprzywilejowaną, więc przynajmniej na polu wojennym kobietom powinny przysługiwać pewne ulgi. Jednak płeć jest tylko jedną z wielu przestrzeni, na których zachodzi dyskryminacja. W razie wybuchu wojny wyjechać do bezpiecznego kraju będzie mogła ciesząca się wszelkimi luksusami milionerka, ale nie ciężko pracujący fizycznie chłopak o niskim statusie materialnym, który państwu i społeczeństwu nie zawdzięcza niczego poza swoim smutnym losem.
W kontekście Polski warto też zauważyć, że obowiązkowy pobór, który dotyczy wyłącznie mężczyzn, nie jest zniesiony, a jedynie zawieszony, co sprawia, że już dziś muszą się oni liczyć z możliwością zostania „mięsem armatnim”. W dodatku każdy osiemnastoletni chłopak zmuszony jest do stawienia się przed komisją, która decyduje, na ile się na to mięso nadaje. Musi się przy tym rozebrać do bielizny (przy czym zdarza się, że członkowie komisji wymagają jej zdjęcia i pozostają bezkarni), co w przypadku kobiet bez wątpienia zostałoby uznane za formę molestowania seksualnego i przemocy psychicznej.
Benatar podnosi też szereg innych kwestii świadczących o niekorzystnej sytuacji mężczyzn na pewnych polach, jak znacznie wyższa niż wśród kobiet skala samobójstw (w Polsce siedmiokrotnie) czy gorsze wyniki w nauce, wobec czego nie są podejmowane żadne prorównościowe działania. W Polsce 52% kobiet w wieku 35 lat ma wyższe wykształcenie, mężczyzn jedynie 32%. Mężczyźni częściej w dorosłości mieszkają z rodzicami i stanowią przytłaczającą większość ofiar wypadków przy pracy (ponad 80% tych poważnych i ponad 90% śmiertelnych). Podnoszone przez niektóre feministki argumenty, że mężczyźni „sami wybierają niebezpieczne zawody”, „nie stosują się do przepisów BHP” czy „świadomie podejmują zbędne ryzyko”, są głęboko wadliwe, bo wszystkie te przykłady stanowią wynik socjalizacji do opresyjnych, stereotypowo męskich ról — w które wtłaczają chłopców i mężczyzn zarówno inni mężczyźni, jak i kobiety.
Trzymając się kontekstu polskiego, dodam, że statystyczny Polak zaczyna pracę zawodową o kilka lat wcześniej od statystycznej Polki, kończy o pięć lat później, a że umiera o osiem lat wcześniej, to emeryturą cieszy się średnio o ok. 10 lat krócej od swojej rówieśniczki. Dla „obrońców praw mężczyzn” to dowód na ich systemową dyskryminację. Przekonanie to wzmacnia fakt, że mężczyźni w znacznie większej mierze łożą do budżetu, z którego korzystamy wszyscy w ramach systemu emerytalnego, edukacji publicznej, ochrony zdrowia i tak dalej.
„Obrońcy praw mężczyzn” nie zauważają bądź świadomie ignorują kilka niewygodnych dla swojej tezy faktów. Kobiety spędzają średnio dwa razy więcej czasu niż ich partnerzy, wykonując nieodpłatną pracę domową i opiekuńczą (zarówno nad dziećmi, jak i starszymi, niedołężnymi rodzicami), co wyklucza je z rynku pracy, utrudnia awanse i lepsze pensje. Benatar szczęśliwie to zauważa, uznając za kolejny przykład podwójnego seksizmu. Nie ma jednak racji, gdy pisze, że niekorzystne dla kobiet różnice płacowe wynikają wyłącznie z wybieranych przez nie zawodów. Tzw. gender gap to przede wszystkim dyskryminacja nie tyle kobiet, co matek, które wciąż ponoszą znacznie większe koszty — zdrowotne i ekonomiczne — rodzicielstwa. Prawdą jest też, o czym autor nie wspomina, że kobiety w wieku reprodukcyjnym częściej wyklucza się z rynku pracy przez obawę, że zajdą w ciążę, co w żadnym razie nie dotyczy potencjalnych ojców.
Tym, z czym feministki absolutnie nie mogą się z Benatarem zgodzić, jest podważanie istnienia patriarchatu we współczesnych demokracjach liberalnych. Na szczęście jest to podawanie w wątpliwość, a nie całkowita negacja. Jeśli uznać patriarchat za system, w którym wszyscy mężczyźni dominują nad wszystkimi kobietami, tezę o jego występowaniu należałoby odrzucić. Jednak dla intersekcjonalnych feministek patriarchat to przede wszystkim dominacja mężczyzn wyjątkowo uprzywilejowanych („patriarchów”) nad mniej uprzywilejowanymi bądź na różne sposoby wykluczonymi osobami wszystkich płci, również mężczyznami. Chcąc zachować konsekwencję, feministki muszą przyznać, że niewątpliwa męska dominacja na szczytach społecznej hierarchii, w tym we władzy politycznej, nie równoważy krzywd doznawanych przez mężczyzn i chłopców z niższych warstw społecznych. Jest to zarazem teza stawiana przez Benatara.
Czy jednak — jak zdaje się sugerować filozof — męskimi krzywdami powinny zajmować się feministki, i tak mające pełne ręce roboty, m.in. w walce o prawa reprodukcyjne i z innymi formami ograniczającego je na wielu polach „pierwszego seksizmu”? Jeśli faktycznie zależy nam na całkowitym rozmontowaniu patriarchalnych struktur, możemy nie mieć innego wyjścia, bo, jak pisze autor: „oba rodzaje seksizmu się ze sobą zazębiają”. Skupienie wyłącznie na seksistowskiej opresji kobiet sprawia, że pozostajemy ślepe na jedno oko. Nawet jeśli nie kieruje nami troska o mężczyzn i chłopców — choć przecież wielu z nich kochamy, jako swoich synów, partnerów, ojców czy przyjaciół — powinien to robić zwykły pragmatyzm.
Zajmowanie się problemami mężczyzn nie może jednak obciążać wyłącznie feministek. Czas, by to oni wzięli sprawy w swoje ręce. Niestety obecnie, jeśli już to robią, zwykle kończy się na działaniach opartych na wrogości, a często nienawiści wobec kobiet. Nawet jeśli dobrze diagnozują problemy mężczyzn i chłopców, nie proponują równościowych rozwiązań, zamiast tego wzmacniając istniejące i szkodliwe (również dla nich samych) stereotypy. Przykładem mogą być reprezentanci ideologii „czerwonej pigułki” (red pillu), którzy zauważają m.in. niekorzystną sytuację mężczyzn w sytuacji wojennej, ale rzadko postulują równość płci w tym zakresie, znacznie przeszacowując „naturalne, ukształtowane ewolucyjnie różnice” i tendencje mające predestynować mężczyzn do większej agresji czy podejmowania ryzyka, kobiety zaś traktując jako delikatne i słabe maszyny rozpłodowe, których zadaniem jest odbudowywanie narodów po wojnach.
W przeciwieństwie do nich David Benatar opowiada się przeciwko licytacji na krzywdy, zauważając, że nie da się matematycznie obliczyć ani zważyć, która z płci w ogólnym rozrachunku cierpi bardziej, szczególnie w krajach rozwiniętych, gdzie w dużej mierze (choć oczywiście nie na wszystkich polach) udało się wyeliminować opresję kobiet. Trudno o bardziej jałowe dyskusje niż dotyczące tego, kto ma gorzej.
Benatar zwraca też uwagę, że feministkom udało się w znacznym stopniu obalić opresyjne wzorce kobiecości, ale wzorce męskości zmieniły się w niewielkim stopniu. To zaniedbanie krzywdzi zarówno kobiety i dziewczynki, jak i mężczyzn i chłopców. Do walki z tym stanem rzeczy będziemy potrzebować milionów męskich rąk. Wkładem feministek mogłoby być m.in. uświadamianie kobietom ich własnych seksistowskich uprzedzeń wobec chłopców (w tym własnych synów) i mężczyzn. Nie musimy robić tego dla nich — choć myślę, podobnie jak Benatar, że na to zasługują — ale choćby z uwagi na nasze własne interesy. Nie powinnyśmy też ignorować faktu, że w walce na rzecz kobiet miałyśmy i mamy wielu męskich sojuszników. Im szczególnie nie należy się antymęskie nastawienie i wypieranie istnienia krzywd, których doświadczają.
Nastawiony równościowo ruch wyzwolenia mężczyzn jest dziś zmarginalizowany, ale być może warto dać mu szansę, szukając punktów wspólnych i dyskutując o kwestiach, które z obiektywnych przyczyn stanowić będą kość niezgody. Ruch ten bez wątpienia będzie popełniał liczne błędy, które, jak można się obawiać, oddalą go od feministycznych działaczek, również tych autentycznie równościowych. Jednak niezliczone błędy popełniał również ruch feministyczny, zwłaszcza na początku — czego wyrazistym przykładem jest wykluczanie z niego kobiet o innym niż biały kolorze skóry i tych wykluczonych ekonomicznie (co często było i jest ze sobą powiązane), a w rezultacie dążenie raczej do zrównania w prawach białych kobiet z wyższych warstw społecznych z mężczyznami z tychże warstw, dyskryminowanych czarnych kobiet z dyskryminowanymi czarnymi mężczyznami, biednych z biednymi itd. niż do faktycznej równości ponad podziałami płciowymi, rasowymi i klasowymi. Również dzisiaj feminizm — ten najbardziej mainstreamowy, czyli liberalny — ignoruje różnice między kobietami mniej i bardziej zamożnymi, przymykając oko na uprzywilejowanie tych pierwszych i nieuprzywilejowanie drugich.
Niezależnie od naszego stosunku do filozoficznego, nachodzącego na politykę wywodu Davida Benatara nagląca jest potrzeba przyznania, że pod bardzo wieloma względami mężczyźni i chłopcy zwyczajnie sobie nie radzą i wymagają wsparcia. Warto też docenić jego w oczywisty sposób intersekcjonalne podejście (wielokrotnie powtarza, że źródła wykluczenia nakładają się na siebie wzajemnie i konieczne jest zwalczanie wszystkich), nawet jeśli w niektórych kwestiach rozmija się ono z intersekcjonalnym feminizmem.
Wbrew słynnemu powiedzeniu ikonicznej feministki Glorii Steinem kobieta bez mężczyzny nie jest jak ryba bez roweru — ani odwrotnie. Żyjąc w jednym społeczeństwie, stanowimy ogniwa połączone i potrzebujemy siebie nawzajem. Ta książka pozwala to sobie uświadomić.
Patrycja Wieczorkiewicz
[1] L. Plank, Samiec alfa musi odejść. Dlaczego patriarchat szkodzi wszystkim [oryg. For the Love of Men: A New Vision for Mindful Masculinity], przeł. M. Tomczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022.
[2] C. Fine, Testosteron Rex. Mity płci, nauki i społeczeństwa, przeł. B. Grabowska, D. Kolasa, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2019.
[3] G. Rippon, The Gendered Brain: The New Neuroscience That Shatters the Myth of the Female Brain, The Bodley Head, Londyn 2019.
[4] C. Criado Perez, Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn, wyd. II, przeł. A. Sak, Karakter, Kraków 2024.
[5] b. hooks, Gotowi na zmianę. O mężczyznach, męskości i miłości, przeł. M. Kunz, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022.